Na luzie

W moim albumie jest takie czarno-białe zdjęcie z dzieciństwa. Jestem na nim w golfie, do którego mam przypiętą broszkę z sową. Mam dwie kitki i kokardy. Golf ze zdjęcia był moim ulubionym, jak by to dziś powiedziano, outfitem, a może bardziej znaczącą jego częścią. Codziennie prany i suszony na kaloryferze lub pod ciepłem żelazka, był jak mundurek, bez którego przez wiele tygodni nie wyobrażałam sobie wyjścia z domu do szkoły. Jak autystyczne dziecko nerwowo reagowałam na propozycję zmiany tej części garderoby na cokolwiek innego. Mama załamywała ręce, ale w konsekwencji mojego uporu zaprzestała interwencji, wychodząc z założenia, że mi przejdzie. Przeszło. Ale niech rzuci we mnie kamieniem ten, kto nie ma swojej ulubionego ubrania i nie obnosi się z nim tak, jakby nic innego nie miał w szafie.

Moja szafa pęka w szwach, ubrania wiszą w niej tak ciasno, że wyjęcie czegokolwiek zastępuje ćwiczenie bicepsów na siłowni i wywołuje pot na czole. A jednak teraz, szczególnie teraz, podczas urlopu łapię się na tym, że wybieram bawełniane legginsy i miękki sweter i tak dzień w dzień paraduję po domu i podwórku, ceniąc sobie przytulność i wygodę tego zestawienia. No i jego praktyczność, bo nie wymaga prasowania, czego organicznie nie cierpię.

Boję się trochę, że tak, jak w czasie lockdownu, ten ubiór, ten styl nie da mi ostrzegawczego sygnału, że przesadzam z ciastkami i kiedy przyjdzie moment powrotu do życia zawodowego lub – nie daj Boże – wyjścia na jakąś większą imprezę, z przerażeniem odkryję „zaciasność” moich spodni, sukienek, bluzek czy płaszczy i okaże się, że jedyne części garderoby, które na mnie pasują, to szalik i buty.

W takim momencie uświadamiam sobie, że w gruncie rzeczy – nomen omen – obrosłam w rzeczy, które bardziej służą do kolekcjonowania niż czegokolwiek innego, jak niegdyś znaczki w klaserze bardziej cieszą oko, gdy nie są używane 😉.

Ale mimo to spędzam czas na oglądaniu internetowych stron ze spodniami, marynarkami, koszulami… Namiętnie obserwuję rolki stylistek, które uczą, jak ubrać się niezależnie od zasobności portfela i grubości tkanki tłuszczowej. I wszystko mi się podoba.

I tak, choć moja szafa wygląda jak skompresowany magazyn ciucholandu, a stylowe inspiracje kuszą z ekranu, to na końcu i tak wygrywa dres. Bo przecież moda przemija, a wygoda… zostaje na kanapie razem ze mną w komplecie z pulchnym ciastem drożdżowym przykrytym chrupiącą kruszonką 😊

Ten wpis został opublikowany w kategorii Bez kategorii. Dodaj zakładkę do bezpośredniego odnośnika.

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *